sobota, 29 listopada 2014

Linda Chapman, Michelle Misra " Hello Kitty i przyjaciele" - recenzja serii sześciu książek






 


Wydawnictwo Papilon
data wydania 2014
Recenzja zbiorcza cyklu książeczek dla dzieci wydanych w serii "Hello Kitty i przyjaciele"
Kolejne tomy noszą tytuł 
- Klub przyjaciół
- Szalona wycieczka
- Letni kiermasz
- Wymarzony koncert
- Ślubna przygoda
oraz 
- Wakacyjna opowieść

Poznaj Hello Kitty!

Pewnie trudno byłoby znaleźć dziewczynkę w wieku kilku lat, która nie wiedziałaby kto to jest Hello Kitty. Jej postać widnieje na przyborach szkolnych, dziecięcej odzieży, opakowaniach gier czy płyt z filmem. O Hello Kitty zostały też wydane książeczki adresowane do najmłodszych odbiorców - dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Mnie osobiście ta postać w dzieciństwie nie była znana choć wymyślono ją w Japonii dokładnie w roku moich urodzin. Skąd dowiedziałam się o jej istnieniu? Z artykułów grzmiących negatywnie, że ta postać z bajkowego świata to demon. Po ostrej krytyce przez pewne środowiska Harrego Pottera uśmiechnęłam się pod nosem i postanowiłam, że spróbuję sama sprawdzić czy to rzeczywiście coś groźnego. Okazja nadarzyła się niedługo. Wydawca zaproponował mi recenzję serii książeczek o tej bohaterce. Przyszła paczuszka, zaczęłam czytać i zrobiło mi się po prostu żal osób, które chyba potwornie przesadziły z krytyką i porównaniami. 
Spodziewam się, że po tej recenzji może zrobić się w komentarzach gorąco, ale stanowczo i bez ogródek wyrażę swoje zdanie. Z punktu widzenia odpowiedzialnej osoby dorosłej, recenzentki i miłośniczki literatury dziecięcej zapewniam rodziców, że nic niebezpiecznego w tej postaci nie jest, a wydane książeczki są naprawdę świetnymi lekturami dla najmłodszych. 
Kim jest Hello Kitty? 
Otóż została ona wymyślona 40 lat temu i dziś jest popularną postacią bajek, filmów i gier. Mieszka sobie na przedmieściach Londynu i jest Brytyjką. Jest kotem rasy japoński bobotail, ma siostrę bliźniaczkę Mimmy, rodziców i dziadków. Gdy ją poznajemy w książce otwierającej serię Hello Kitty zaczyna naukę w nowej szkole. Zmienia otoczenie rówieśników, ale nie narzeka z tego powodu. Wprost przeciwnie jest bardzo ciekawa, kogo spotka w nowej szkole. Jest bardzo dzielna i odważna, szybko aklimatyzuje się w nowym miejscu gdzie poznaje nowych przyjaciół. Wraz z nimi tworzy Klub Przyjaciół, który staje się sprawdzoną paczką młodych towarzyszy przeżywających ze sobą wiele chwil. Hello Kitty, Tammy, Fifi, Dear Daniel często się spotykają w szkole i poza nią, razem się bawią, uczą, poznają świat, przeżywają różne przygody. W kolejnych książeczkach czeka ich wiele niespodzianek, zadań i wyzwań. 
Wydane nakładem Papilonu książeczki to opowieści o grupie przyjaciół, które są niczym hymn pochwalny na cześć przyjaźni. To właśnie ona kształtuje młodych bohaterów i stymuluje u nich pozytywne zachowania. Hello Kitty i jej przyjaciele uczą się w grupie tolerancji, wzajemnego szacunku, solidarności wobec siebie. Wspólnie spędzony czas na zabawie i podejmowaniu różnych wezwań rozwija kreatywność, oducza samolubstwa i wywyższania się ponad innych tworzących małą społeczność, uczy pracy zespołowej, podziału zadań, odpowiedzialności. Te książeczki z pewnością nie uczą zadufania w sobie, nie preferują niezdrowej rywalizacji, a pokazują, że w grupie można świetnie się bawić. 
Gdy sięgnięcie po tę serię czeka Was pobyt na szkolnej wycieczce, na wakacjach, na ślubie, a także wymarzonym koncercie idoli i uczestniczenie w szkolnym kiermaszu. Pod koniec każdej części czeka niespodzianka - zabawy i projekty, które maluchy mogą wykonać ze swoimi przyjaciółmi, ciekawe zadania związane tematycznie z treścią oraz zaproszenie pod internetowe adresy by nauczyć się angielskiego. Tych którzy odgadną zamieszczone wewnątrz okładki hasło czekają pod adresem www kolejne gry i zabawy !
Czy warto sięgnąć po te historyjki i poczytać lub podsunąć je dziecku? Tak, zdecydowanie tak i błagam nie słuchajcie bzdur o demonach, diabłach i złych duchach. To wymysły zbyt bujnej ludzkiej wyobraźni.  Hello Kitty to świetna propozycja, którą po wnikliwej lekturze polecam. Warto!

piątek, 28 listopada 2014

Joanny Sykat "Tylko przy mnie bądź"


Wydawnictwo Replika
data wydania grudzień 2014
stron 244
ISBN 978-83-7674-412-4

Pieniądze to nie wszystko!

Najnowsza powieść Joanny Sykat to pierwsza książka pióra tej autorki, którą przeczytałam. Książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Ba, potężnie mnie zaskoczyła i wstrząsnęła mną. Nie jest to bowiem, jak się spodziewałam tylko klasyczne czytadło dla pań, ale książka którą mogą czytać z zainteresowaniem również panowie. W niej bowiem jest przedstawione to, co codziennie nam miga przed oczyma, a my nie dostrzegamy niebezpieczeństwa, ba lgniemy do niego jak muchy do mazi.
Dzisiejszym światem rządzi pieniądz. Nie ma dwóch zdań to święta prawda. W każdym zakątku świata, no może poza tybetańskim klasztorem i dziewiczą dżunglą ludzie pędzą po kasę. Dążą za wszelką cenę do powiększenia lub zdobycia większego majątku. Po co? By mieć, by pokazać innym co są warci. Bo wypada mieć nowy model telefonu, samochodu, markową odzież, drogi zegarek, dobre kosmetyki. Pieniądz stał się bogiem, który jest w każdym przypadku bezwzględny. Chcesz go mieć tyraj, urób sobie ręce po pachy. Haruj po dwanaście i więcej godzin, poświęcaj weekendy a twoje konto będzie pękate. Warto? O właśnie - czy w zabieganej codzienności mamy czas się zastanowić? Raczej nie, bo pędzimy po kasę!

"Tylko przy mnie bądź" to książka w której autorka wyrysowuje wizję świata tylko dla zdolnych i ambitnych, którzy gotowi zaprzedać swoją duszę, by mieć. Można śmiało ocenić, że pisząc tę powieść Pani Joanna sięgnęła po elementy fantastyczne, ale po chwili zastanowienia stwierdziłam, że może są one takie w tej chwili, a za kilka lat mogą okazać się po prostu realną rzeczywistością. Bo czyż świat nie ewoluuje w tę szaloną stronę? Czy nie trzymamy w ręku coraz więcej elektronicznych, cyfrowych i mobilnych gadżetów? 
Marta to kobieta zawieszona między dwoma światami- zawodowym - korporacyjnym w strefie określanej mianem Dome i tym zwyczajnym, prywatnym w którym ma rodzinę, synka, prawdziwy dom i w którym bywa tylko na chwilę. Rzeczywistość w której toczy się kariera Marty jest jak na dzisiejsze standardy futurystyczna. Światem w którym pozornie wolny człowiek staje się tak naprawdę marionetką, trybikiem w maszynie, niewolnikiem sprzedajnym za pieniądze, awans i prestiż zawodowy. Marta męczy się pod Kopułą mając na ręku Pidżej, ale robi to dla pieniędzy, dla dobra swojego synka, którego zostawia w normalnym świecie pod opieką dziadków. Pewnego dnia spotyka Wiktora, mężczyznę, który jest ojcem jej dziecka, który kiedyś ją porzucił na wieść o ciąży. Co stanie się z nimi dalej oczywiście nie zdradzę!

Zachęcę do przeczytania tej książki, która na początku niezwykle mnie zszokowała. Spodziewałam się babskiego czytadła, a musiałam wkroczyć w książkę z elementami fantastycznymi. Nie porzucając lektury z każdą stroną byłam jej coraz bardziej uległa. I zaczynałam stopniowo rozumieć, o co chodziło autorce, co chciała nam przekazać, na co uczulić, uwrażliwić. Tak, nie można odmówić tej powieści przesłania, które w dzisiejszym świecie jest bardzo ważne. Pieniądze to nie wszystko. Są rzeczy policzalne, są dobra niezbędne, ale stanie się niewolnikiem pieniądza nie jest dobrym wyjściem. Zdecydowanie jest życiową pomyłką, która prowadzi w ślepą uliczkę i z której może nie być wyjścia. Magia pieniądza może nas i zaślepić i nawet oślepić. Nie warto bowiem zmarnować sobie życia na wyścig za pieniądzem. Bo są jeszcze inne wartości jak rodzina, uczucia, życie prywatne w którym czas na pasje, hobby. Praca choćby najbardziej wymarzona i intratna nie zastąpi życia. Jak często wielu z nas miało do czynienia w realnym świecie z taką sytuacją? Samej zdarzyło mi się pracować w firmie, która miała apetyt stać się całym światem. W porę powiedziałam stop! i dlatego tak szybko zrozumiałam przesłanie tej lektury. 
Książkę mimo, że nie jest łatwa w odbiorze polecam. Niech pomoże Wam lepiej żyć i uświadomi jakie błędy możemy w życiu popełnić, jakim możemy ulec pokusom. 


wtorek, 25 listopada 2014

Ewa Szelbug-Zarębina "A...a... a... kotki dwa"


Wydawnictwo Zysk i S-ka
data wydania 2014
stron 32
ISBN 978-83-7785-578-2

Przedziwny świat Ewy Szelburg-Zarębiny

Mimo, iż jestem dorosłą kobietę nadal chętnie sięgam po literaturę dziecięcą. Mimo swojego wieku nadal mam apetyt na lekturę utworów, które poznałam wiele lat temu, gdy jeszcze nie potrafiłam samodzielnie czytać. Dziś zagłębiając się w nie wracam do beztroskiego dzieciństwa, w którym ważne miejsce zajmowały książki. Jako początkujący czytelnik najchętniej sięgałam po wierszyki dla dzieci. Były to utwory które do dziś czytane są najmłodszym i stanowią klasykę dziecięcej poezji. Do grona tych książek nie sposób nie zaliczyć poezji Ewy Szelburg-Zarębiny. 
W ostatni wieczór znów zaczytałam się w wierszykach tej autorki zawartych w tomie pod tytułem " A... a... a... kotki dwa". Książeczka ta liczy ponad dwadzieścia wierszy o przeróżnej tematyce. Są one dość krótkie, melodyjne i cechują je piękne rymy. Te wierszyki warto przeczytać na głos, bo wtedy najlepiej odkryć kunszt warsztatu ich twórczyni. Skierowane są one do najmłodszych, kilkuletnich dzieci i zna je już wiele pokoleń maluchów. Mimo upływu lat te wierszyki się nie starzeją i nie tracą na wartości. Wprowadzają do uroczego świata z bajki w którym króluje dobro, nie ma zła i przemocy. Wszystko jest urocze i kolorowe. Ten zbiór zawiera w sobie wartości poznawcze i edukacyjne. Budzi dziecięcą wyobraźnię. Bohaterami utworów są zwierzątka, postacie z bajek. Autorka nie stroni od opisów piękna przyrody. 
Karty książki urozmaicają wspaniałe i kolorowe ilustracje autorstwa Aleksandry Michalskiej-Szwagierczak. Książka jest wydana starannie, ma duży format i twardą oprawę. Dzięki temu posłuży dłużej. Tomik zawiera mój ukochany wiersz "Idzie niebo ciemną nocką". Minęło ponad trzydzieści lat jak usłyszałam go po raz pierwszy, jak nauczyłam się na pamięć tych strof. I mimo upływu wielu lat nie zapomniałam, bo tak cudownych utworów się nie zapomina. 
Książka warta polecenia, świetny prezent pod choinkę. Lektura, której nie może zabraknąć w biblioteczce żadnego maluszka.

Artur Orzech "Wiza do Iranu"


Wydawnictwo 
data wydania 2014
stron 224
ISBN 978-83-6414-249-9

Welcome to Iran

Artura Orzecha do tej pory poznałam jako znakomitego prezentera radiowego i telewizyjnego oraz jako wspaniałego dziennikarza muzycznego. Nie miałam pojęcia natomiast, że jest on absolwentem iranistyki na Uniwersytecie Warszawskim i tłumaczem języka perskiego.
Iran w opinii Europejczyka to kraj postrzegany niezbyt pozytywnie. Kojarzy się jako państwo religijne, w którym islam narzuca prawo i normy obyczajowe we wszystkich dziedzinach życia. Nie jest to miejsce chętnie odwiedzane przez turystów, choć ma wiele pięknych zakątków, bogatą historię i cenne zabytki. By postawić stopę na irańskiej ziemi trzeba uzyskać wizę, co wcale nie jest takie łatwe. Iranowi daleko do przyjaznego turystom Egiptu czy Tunezji. Ale tak naprawdę Iran ma też inne oblicze, które kreują jego obywatele, którzy pragną zmian i rozluźnienia obowiązujących norm. Są przyjaźni wobec cudzoziemców i chcą otworzyć się na świat.
Lektura tej książki to nic innego jak literacka podróż w doborowym towarzystwie do kraju egzotycznego, barwnego, a zarazem tajemniczego, który potrafi nie jeden raz wprawić w osłupienie. Tu wszystko jest takie inne niż w Europie. Architektura, zapachy, obyczaje. Czy nam mieszkańcom Starego Kontynentu mieści się w głowie by w środkach publicznej komunikacji były oddzielne miejsca dla kobiet i mężczyzn? Czy wyobrażamy sobie sytuację, by nasze zachowanie na ulicach kontrolowała policja obyczajowa? Czy Europejkom mieści się w głowie, że nie można spotkać się z mężczyzną bez przyzwoitki – spokrewnionego mężczyzny?
Autor pięknym i eleganckim językiem opisuje historię Iranu, przytacza pochodzące z różnych źródeł legendy perskie. Wyjaśnia zawiłości wiary muzułmańskiej. Pisze o roli kobiety i mężczyzny w perskim środowisku. Oprowadza czytelnika po jakże pięknych zakątkach Teheranu i innych irackich miast. Wskazuje osobliwości perskiej kultury, piękno sztuki, ale i pisze o dzisiejszym Iranie, który wciąż się zmienia. Kochając Iran Artur Orzech pokazuje jego blaski i cienie, bolączki i piękno.
Książkę polecam osobom zainteresowanym islamem, krajami Bliskiego Wschodu, ich historią i współczesną rolą w świecie. Na zakończenie Artur Orzech przygotował świetną niespodziankę. Kilka utworów irańskiej poezji, które są niezwykłe i romantyczne. Ci, co lubią gotować mogą spróbować przygotować według zamieszonego przepisu mirza-qasemi – irańską potrawę warzywną. Dla mnie przepyszne danie, które przyrządzę jeszcze nie raz.
Książka pod patronatem medialnym portalu Lubimy Czytać.
Książka zrecenzowana dla portalu Lubimy Czytać. 

niedziela, 23 listopada 2014

Marcin Prokop "Jego Wysokość Longin"


Wydawnictwo Znak emoticon
data wydania listopad 2014
stron 160
ISBN 978-83-240-2961-7

Dzieciństwo w PRL-u było kolorowe!

Czasy PRL-u zapisały się historii jako okres bury i ponury, kiedy królował marazm i ciągle czegoś brakowało. Z pewnością dorosłym nie żyło się wtedy łatwo, ale dzieci, jak to dzieci umiały dostrzegać świat na wesoło, w kolorowych barwach. Sama jestem przedstawicielką pokolenia urodzonych w latach 70-tych XX wieku. Moje pierwsze dziesięciolecie było inne niż współczesnych dzieciaków, ale miło wspominam ten okres i często wracam do niego pamięcią. Wracam i wspominam, gdy spotykam równolatków, ale i wracam przy lekturze książek, których akcja rozgrywa się w czasach mojej młodości. Taką właśnie lekturą jest książka pióra Marcina Prokopa, autora znanego czytelnikom z książek w poważnym tonie. Publikacja o której piszę to pozycja skierowana do młodego czytelnika, ale i do osób dorosłych, która wręcz tryska humorem. Ta książka zabiera w podróż do wprawdzie niedalekiej przeszłości, ale jakże innej od tego co wokół nas dziś. Dla mnie lektura była bardzo przyjemną sentymentalną wycieczką przy której śmiałam się często, ale i łezka tęsknoty pojawiła się w oku i poczułam nostalgię za tamtym okresem.
 
Longin to nie imię, Longin to nie nazwisko. Longin to pseudonim nadany pewnemu chłopcu (autorowi), który przylgnął w dzieciństwie do niego z uwagi na wzrost. Longin to ksywka pochodząca od angielskiego słowa long - długi. Marcin Prokop bowiem był dzieckiem dużo wyższym niż rówieśnicy. Pseudonim swój bardzo polubił i nie odczuwał z powodu niego kompleksów. Longin zatem mieszka sobie w pewnej kamienicy wraz z rodzicami i młodszym bratem, którego tytułuje Bracholem. Jest uczniem pewnej podstawówki, ma swoją paczkę podwórkowych kumpli. Ma bardzo żywiołowy temperament, wszędzie go pełno. Jest psotnikiem, a swoimi postępkami często podnosi rodzicom ciśnienie. Longin to dziecko nad wyraz kreatywne i ciekawe świata, podchodzące do życia z humorem i dystansem. Ten chłopiec ma inne marzenia niż współcześni chłopcy. Dla niego cudem techniki jest komputer Atari i zwykły składak - poprzednik popularnych dziś górskich rowerów. Longin nie żyje w wirtualnym świecie, nie korzysta z internetu, bo go jeszcze nie ma. Longin tylko pod wodzą taty gra w prymitywne względem dzisiejszych gry komputerowe. Longin dużo czasu spędza na podwórku, jeździ na łyżwach, wakacje spędza u dziadków na wsi i wszędzie bardzo psoci. Mimo to, a może właśnie dlatego nie sposób go nie polubić. Chcecie go poznać? Zapraszam do czytania.

Książka ukazuje realia życia dziecka w PRL-u, ukazuje klimat tamtych lat. Młodych odbiorców pewnie nie raz zadziwi obraz tamtych czasów. Starsi przeczytają tę książkę z nostalgią i poczuciem tęsknoty za młodością i czasem beztroski. Dla mnie atutem tej relacji jest świetny styl i prosty język, szybkie tempo opowieści i użycie słownictwa charakterystycznego dla tych lat, które już dziś wyszło z obiegu. Ta książka okazała się dla mnie świetnym lekarstwem na bolączki rzeczywistości. Sięgnęłam po nią wzburzona do granic wytrzymałości kiedy bezczelny kierowca dostawczego busa zastawił mój garaż i musiałam zmienić plany na popołudnie. Udało się tego czasu nie zmarnować, po kwadransie lektury moje myśli zajęło tylko czytanie i to co wokół przestało mnie interesować. Zatem mogę zarekomendować tę książkę jako relaksacyjną i odprężającą. Gorąco polecam ją i tym, którzy czasy Longina przeżyli i tym, którzy są od niego dużo młodsi. 

sobota, 22 listopada 2014

Tadeusz Kubiak "Idzie zima"


Wydawnictwo Zysk i S-ka
data wydania 2014
stron 32
ISBN 978-83-7785-577-5
 
Chu chu cha nasza zima nie jest zła!
 
Zima ma chyba najwięcej zwolenników wśród dzieci i narciarzy. Milusińscy widzą w niej same plusy. Zimą dzieci nie myślą o śliskim chodniku, odśnieżaniu czy drapaniu szyb samochodu z lodu. Dzieci w tym czasie czeka lepienie bałwana, ubieranie choinki, spotkanie z Mikołajem, bitwa śnieżkami czy jazda na sankach. W ostatnich latach zima bywa wprawdzie kapryśna i igrająca z kalendarzem, ale mimo to zawsze przychodzi.
 
O zimie napisano dla dzieci wiele książek. Są baśnie i bajki z zimą w tle. Są i wiersze wprowadzające w klimat tej pory roku. Autorem, który napisał strofy dla dzieci w zimowym klimacie jest Tadeusz Kubiak nieżyjący już polski poeta i satyryk oraz autor tekstów pieśni i słuchowisk radiowych. Właśnie na księgarskim rynku pojawił się tom jego wierszy dla maluchów pt. "Idzie zima".
Książka składa się z ponad dwudziestu utworów utrzymanych w klimacie białej pory roku. Ich tematyka oscyluje wokół samej zimy, ale i związanych z nią nieodłącznie świąt, tradycji, sportów.  Bohaterami są ludzie i zwierzęta. Każdy z utworów choć krótki jest bardzo treściwy i klimatyczny. Pozwala maluchom zapamiętać uroki zimowych klimatów, niesie ze są wartości poznawcze i edukacyjne. Autor pisząc owe utwory dokonał czegoś moim zdaniem zaczarowanego. Zobaczył świat oczami dziecka. Zwykle, gdy dorastamy gubimy te dziecięce "okulary". Kubiak znalazł je i znów założył. I dzięki temu opisał zimę tak jak widzą ją dzieci. Od tej pięknej, magicznej i zaczarowanej strony, bez minusów i uciążliwości. 
Każdy z wierszy jest uroczy, każdy nasuwa przed oczy pewien zimowy obrazek. Każdy mnie kobiecie dojrzałej przypomniał chwile dzieciństwa, bo ja te wiersze już kiedyś czytałam i słuchałam. Jako mała dziewczynka, jako uczennica podstawówki. Pamięć moja okazała się nie do końca ulotna i czytając przypomniałam sobie wyuczony kiedyś wiersz o wigilijnym wieczorze  kiedy to "płoną świeczki na choince, co tu przyszła na noc"( str 22).
Ten zbiór wierszy gorąco polecam dla młodych czytelników i słuchaczy. Najlepiej czytać je na głos, z intonacją. Wtedy najpełniej widać ich urok, słychać rymy, a przed oczami rozbudzona strofami wyobraźnia wyświetla zimowe slajdy. 
Książka, tu wyrazy uznania dla Wydawcy, jest naprawdę pięknie i starannie wydana. Duży format, dobra czcionka oraz piękne, naprawdę piękne, bajecznie kolorowe ilustracje zasługują na pochwałę. Doskonała korekta, brak wszelkich błędów. 
Doskonały pomysł na prezent i dla chłopców i dziewczynek. 
Książka dzięki której znów zagościłam w świecie dzieciństwa i przypomniałam sobie piękne chwile, długie wieczory, gdy w cieniu choinki lektury dla dzieci czytał mi dziadek.

wtorek, 18 listopada 2014

Ewa Winnicka "Angole"


Wydawnictwo Czarne
data wydania 2014
stron 304
ISBN 978-83-7536-836-9

Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma?

Gdy w 1989 roku upadł komunizm, wielu Polaków było przekonanych, że wreszcie i u nas nastąpi zmiana, że już nie będziemy musieli wyjeżdżać na Zachód, by godnie żyć, że i Polska stanie się krainą mlekiem i miodem płynącą. Lata mijały, ale zamiast lepiej, wciąż było nieciekawie, a spora grupa zapewne powie, że coraz gorzej. Wielu młodych ludzi poczuło się rozczarowanych nową rzeczywistością, wielu starszych straciło pracę. I znów zaczęły się wyjazdy poza kraj. Wyjazdy po to, by zarobić, by mieć pracę, by dostatnio żyć, a nie wpadać w pętlę długów. Największy odpływ można było zaobserwować zwłaszcza po 2004 roku. Z chwilą wejścia Polski do Unii Europejskiej zaczął się prawdziwy najazd na kraje Europy Zachodniej, wśród których szczególną popularnością zaczęły cieszyć się Wyspy Brytyjskie. Wielu Polaków zaczęło życie w Anglii czy Irlandii. Zaczęła krążyć anegdota, że Polsce przybyło kolejne województwo, zwane londyńskim. A sam Londyn zaczęto pieszczotliwie nazywać Lądkiem. Jedni opowiadali, jak to tam jest wspaniale, jak łatwo można się dorobić, stanąć na nogi, pospłacać stare długi, odetchnąć pełną piersią. Inni narzekali, że Anglia ich rozczarowała, że są tam źle traktowani, że doświadczają poniżenia, że tyrają jak niewolnicy. Dręczyła ich tęsknota za ojczyzną, rodziną, rozczarowały warunki pracy. Jak jest naprawdę?

Byłam ciekawa odpowiedzi na to pytanie, dlatego sięgnęłam po książkę, będącą zbiorem zwierzeń emigrantów. „Angole” Ewy Winnickiej to ponad trzydzieści historii, trzydzieści obrazów emigracyjnej rzeczywistości widzianej oczyma przeróżnych ludzi: młodszych i starszych, o różnym statusie społecznym, różnych poglądach i zapatrywaniach na życie, różnej sytuacji materialnej i różnym wykształceniu. Ich wrażenia są bardzo odmienne i często kontrastują ze sobą. Jednym się udało, inni uważają wyjazd za błąd i życiową porażkę. W opisanych przez autorkę relacjach jednak przeważa pesymizm, a spowiadający się Polacy bardziej narzekają niż chwalą. Co boli? Diametralnie inny świat wokół, bariera językowa, nieznajomość prawa, a wreszcie fakt, że można łatwo zostać oszukanym przez bardziej zadomowionych w Anglii Polaków. Te same dylematy mają dorośli, jak i dzieci. W szkołach grasuje niepisana segregacja i zasada, w myśl której kto silniejszy, ten górą. Prawo pięści bywa prymatem, a o pozostanie na marginesie jest łatwo. Anglicy czują się lepsi od innych nacji. Cóż, mają do tego prawo – w końcu są u siebie i w wielu przypadkach patrzą z góry na tanią najemną siłę roboczą spoza dawnej EWG.

Książka nie zachęca do emigracji, pokazuje, że życie na obczyźnie to spore wyzwanie. Trzeba zmienić mentalność, swój tok myślenia, przestawić się na inne tory. Czasem mocno zacisnąć zęby i nie dać się złamać. I trzeba ze zdrowym rozsądkiem podejść do życia, nie wpadać w skrajności, tylko dać sobie czas, by ochłonąć i przyzwyczaić się do nowych warunków. Ważne jest w końcu uświadomienie sobie, że na obczyźnie nie będzie tak, jak u siebie. Prędzej przywyknie pokolenie urodzone już tam niż ci, którzy przyjechali. Początki bywają trudne, ale może to jest tak, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?
Książka objęta patronatem medialnym portalu Lubimy Czytać.
Recenzja napisana dla portalu Lubimy Czytać.

niedziela, 16 listopada 2014

Jaśminowo mi czyli post zapachowy

Nastał listopad. Najgorszy miesiąc w roku. Świat zasypia, już drzemie otulony mgłami. Właściwie już nic nie pachnie poza gnijącymi liśćmi, snującymi się mgłami, które sprawiają, że jest nieprzyjemnie mokro, buro i ponuro. W tym czasie zwykle dopada mnie chandra. Brakuje światła, ciepła, aromatów. By poprawić sobie nastrój sięgam wtedy chętnie po produkty zapachowe. Robię to, by mój dom stał się ciepłą, aromatyczną enklawą, gdzie przytulnie będzie się zaszyć i czekać na wiosnę.
W tym roku na ponure listopadowe wybrałam z oferty firmy Pachnąca Szafa dekoroacyjny odświeżacz powietrza Jaśmin&Len.
Produkt jest pięknie opakowany, co możecie zobaczyć za zdjęciu.
Do flakonika z substancją zapachową wkładamy rattanowe patyczki i gotowe. W środku flakonika znajdują się ręcznie zbierane i specjalnie przygotowane kawałki lnu, co wzrokowo dodaje bardzo uroku. To teraz pora powiedzieć o zapachu. To bardzo oryginalna kompozycja, z którą do tej pory się jeszcze nie spotkałam. Jaśmin obok bzu to dla mnie wśród zapachów jeden z synonimów wiosny.
 Uwielbiam go, nie tylko jako aromat, ale i dodatek do herbaty. Jaśmin pachnie delikatnie, intensywnie i bardzo, bardzo romantycznie. Len kojarzy mi się natomiast z latem, gdy słońce mocno grzeje.

Cóż napisać o produkcie? Pachnie on już w moim mieszkaniu trzeci tydzień. Aromat jest bardzo subtelny, elegancki i delikatny. Producent na opakowaniu podaje, że wypełni on dom zapachem przywodzącym na myśl czystość suszącej się pościeli na wietrze. Ja osobiście skojarzyłam go z czymś innym. Ze ślubem. Nie wiem skąd przyszło mi do głowy to skojarzenie, ale uważam, że ten zapach idealnie pasowałby nie tylko do mieszkania, ale do stworzenia wspaniałej atmosfery w sali weselnej.  Sam dyfuzor jest bardzo elegancki i doskonale wkomponowuje się w każdy wystrój. Sprawdzi się i w sypialni, pokoju dziennym czy garderobie. Do łazienki moim zdaniem jest zbyt elegancki. Świetny produkt warty polecenia, zapach do którego pasuje określenie naturalny, bez sztucznych woni jaki wydają niektóre odświeżacze. Doskonały pomysł na prezent.

wtorek, 11 listopada 2014

Katarzyna Enerlich "Prowincja pełna szeptów"


Wydawnictwo MG
data wydania 2014
stron 272
ISBN 978-83-7779-193-6

Cudowna prowincja - odsłona kolejna

Jak ten czas szybko leci ! Tak chciałoby się rzec. To już szósta książka o Ludmile z Mazur, a niebawem ukaże się siódma, na którą bardzo czekam. Póki co opiszę wrażenia z lektury części szóstej, która znów mnie zachwyciła i zasłużyła w moim osobistym rankingu na notę najwyższą. 
Dlaczego tak bardzo przepadam za tym cyklem i prozą Pani Kasi? Ano dlatego, że Ludmiła jest moim literackim bliźniakiem. Charaktery mamy tak bardzo zbieżne, podobne poglądy i doceniamy w życiu to samo. A przecież czytanie o kimś tak sobie bliskim to istna rozkosz. 
Co tym razem spotkało naszą bohaterkę? No nie były to rzeczy miłe, ale życie i z takich się składa. Jest bowiem w życiu i noc i dzień, i szczęście i ból. I trzeba je przeżyć, przetrwać, bo skoro zamykają się pewne drzwi to otworem stoją inne. W czym problem? Otóż w tym, aby je dostrzec. I to właśnie wyzwanie spotkało Ludmiłę. Czy sobie poradziła? Weźcie książkę do ręki, z pewnością nie pożałujecie!
 
Ludmiła wyszła za mąż za Wojtka. Z miłości. Niedługo po ślubie on wyjechał  służbowo na Syberię. Miał wrócić. I miało być długo i szczęśliwie. I byłoby z pewnością, gdyby nie zły los, który wyrysował dość okrutny scenariusz. Samolot gdy pochodził do lądowania uległ katastrofie. Wojtek nigdy nie wrócił do żony. Ludmiła dostała od losu cios w samo serce. Utraciła męża kiedy nie zdążyła się nim nacieszyć. Jeszcze dobrze nie poczuła się żoną jak przyszło jej włożyć czarne wdowie szaty. Otulić w żałobie i ronić łzy. Nic dziwnego, że nasza bohaterka wpadła w depresję. Nie miała ochoty na nic poza leżeniem w łóżku. Nie miała nawet siły, by wychowywać córkę. Ale od czego są przyjaciele? 
To moim zdaniem najbardziej wzruszający tom tej serii. Opowiada o budzeniu się do życia po ciężkim ciosie, po nokaucie. Znający Ludmiłę znają jej charakter. Nie jest ona eteryczną i kruchutką istotą, ale siła ciosu jaki otrzymała poraziła ją. Ludmiła musiała wybrać: albo poddać się i stracić wszystko, albo powstać niczym Feniks z popiołów. Ułożyć sobie świat od nowa bez miłości kochanego człowieka, z pustką po nim, z dziurą w sercu, którą czas i sama bohaterka musieli zasklepić. Bo inaczej się nie da. 
 
Ludmile nie jest łatwo, ale po swojej stronie, w swoim teamie ma mocnych zawodników-pomocników. Bliskie jej osoby z którą łączą ją silne więzy. Mocne spoiwa przyjaźni, która w chwilach smutku i żałoby ma siłę oceanu. Daje energię niczym najlepsza czekolada. I jest bezcenna. Ta książka to powieść o odradzaniu się do życia, o zmaganiu z żałobą, która jest niczym ciężka choroba. Boli na swój sposób, zatruwa niczym rak. To książka o odkrywaniu nowego świata, który wypełnia ten utracony. W lekturze nie brak mazurskiego klimatu, legend i ciekawostek o wczoraj i dziś tego regionu. I są postacie, które mnie bardzo mocno zaintrygowały - szeptuchy. 
Czytanie tej książki było czymś wyjątkowym, czymś niesamowicie przyjemnym. W prozie Katarzyny Enerlich można bowiem zasmakować jak w wykwintnym daniu, zanurzyć się jak w pachnącej kąpieli, zatracić jak w ukochanej pasji. Ten tom cyklu o mazurskiej prowincji to książka z przesłaniem, która będzie idealną lekturą dla tych, co w życiu zagubieni, zabiegani, prujący gdzieś do przodu z wyścigiem szczurów. Ta powieść uczy jak piękniej, lepiej, intensywniej żyć, jak odkrywać piękno tego co blisko, jak cieszyć się prostymi rzeczami, bo właśnie w prostocie jest niesamowity urok. Czasem nie trzeba do szczęścia wiele, trzeba tylko dobrze dojrzeć czym los obdarza. Czasem do szczęście potrzebne są tylko dobre "okulary" pozwalające odkryć to, co w zasięgu nas. Książka to również doskonała wskazówka jak radzić sobie z utratą kogoś bliskiego i żałobą po nim. Szczególnie osobom w sytuacji podobnej jak sytuacja Ludmiły gorąco ją polecam. 
 
Wspaniała, porywająca, chwytająca za serce lekturą. Książka, o której nigdy nie zapomnę. Jedna z najlepszych jakie w tym roku czytałam. 
Moja ocena może być tylko jedna 10/10.

sobota, 8 listopada 2014

Uwaga konkurs

Warto spróbować swych sił, a recenzja tej książki już wkrótce na blogu. Książka pod patronatem medialnym portalu Lubimy Czytać.

piątek, 7 listopada 2014

Jodi Picoult "Już czas"


Wydawnictwo Prószyński i S-ka
data wydania 2014
stron 512
ISBN 978-83-7961-050-1

Szukanie ze słoniami w tle

Jodi Picoult to jedna z pisarek książek obyczajowych, które najbardziej cenię. To autorka po której powieści sięgam automatycznie nawet nie zagłębiając się w ich opis. Tak stało się i tym razem. Spodziewałam się wielkiego Wow, lektury napisanej po mistrzowsku, którą bez dylematu ocenię najwyżej. Ale fajerwerków nie było. Nie tym razem. Nie oznacza to, że przeczytałam książkę złą. Tylko uważam, że kogo jak kogo, ale Picoult stać na więcej. Na wiele, wiele więcej. Skończyłam bowiem czytać przeciętną powieść, a spodziewałam się arcydzieła. I stąd ten zawód.

Jenny Metcalf jest nastolatką wychowywaną przez babcię po kądzieli. Trzynastolatka nie ma w życiu łatwo. Dziesięć lat temu jej życie uległo ogromnej zmianie. Rodzice Jenny byli naukowcami badającymi życie słoni. Najpierw tych na afrykańskich ziemiach żyjących w naturalnym środowisku, a potem pracowali w amerykańskim rezerwacie stworzonym dla słoni żyjących w niewoli - w cyrku bądź zoo. Pewnego dnia doszło do niewyjaśnionych do tej pory zagadek. Na terenie rezerwatu znaleziono ciało jednej z opiekunek zwierząt oraz mocno poturbowanej matki Jenny. Sekcja zwłok ustaliła, że opiekunka zginęła wskutek stratowania przez słonia. Alice przewieziono nieprzytomną do szpitala. Nikt jej nie przesłuchał. Gdy tylko kobieta odzyskała przytomność na własne żądanie opuściła szpital i rozpłynęła się jak kamfora. Znikła bez śladu. Nie wróciła do rodzinnego domu. Jej mąż wskutek przeżytej traumy trafił do szpitala psychiatrycznego na długie lata. Matka Alice formalnie nigdy nie zgłosiła jej zaginięcia. Jakby bez słowa pogodziła się z tym, że córka rozpłynęła się we mgle. Jenny tęskniąc za matką postanowiła, że ją odnajdzie. Żywą lub martwą. I dowie się całej prawdy o zaginięciu rodzicielki. W tym zadaniu mają pomóc jej jasnowidzka i detektyw. Czy uda się rozwikłać zagadkę? 

Książka jest napisana w sposób dość oryginalny. Fabułę przeplatają ciekawostki i fakty z życia słoni. Czytając miałam wrażenie lektury książki obyczajowej wymieszanej z książką przyrodniczą. Osobiście uważam takie połączenia za niezbyt w moim guście. Bo albo powieść, albo przewodnik po życiu słoni. Denerwowało mnie odrywanie się od głównego wątku fabuły by poczytać o zachowaniu olbrzymich ssaków. Nie mogę napisać, że przeczytałam wszystkie książki Picoult, ale ta jest zdecydowanie najsłabsza. Nie obmywa się do "To, co zostało" czy "Świadectwa prawdy". Niestety za mało emocji, za mało napięcia. Początek jest zbyt rozciągły, cechuje go zbyt wolne tempo. Ocenę ratuje dobry koniec, ale przecież książka to nie tylko zakończenie. W powieści zbyt wiele jest metafizyki, odwołań do duchów, widm, podkreślania mocy zjawisk nadprzyrodzonych. Jeśli ktoś nie wierzy w świat który widzi jasnowidz to odbiera tę książkę jak coś bajkowo-fantazyjno-nieralnego. Czyta i w duchu się dziwi. Ja właśnie należę do grona sceptyków w tej dziedzinie. 
Nowe oblicze prozy Picoult nie trafiło do mnie. Lektura nie poruszyła do głębi jak choćby "Bez mojej zgody". Zabrakło kontrowersji, mocnego tematu, zabrakło napięcia, nie odezwała się czytelnicza ciekawość. No cóż, mam nadzieję, że autorka wróci jeszcze do swojej starej jakości i napisze książki o wiele lepsze, takie jak kiedyś. A ta powieść jest tylko wyjątkiem.

środa, 5 listopada 2014

Amy Tan "Dolina spełnienia"


Wydawnictwo Prószyński i S-ka
data wydania 2014
stron 704
ISBN 978-83-7961-048-8

W świecie kurtyzan

 
Kim były kurtyzany? Według wielu mieszkańców Starego Kontynentu czy Ameryki to kobiety trudniące się nierządem, czyli po prostu prostytutki. Mieszkańcy Chin byliby na taki pogląd mocno oburzeni. Według nich kurtyzany to nie córy Koryntu, a ktoś więcej. Jaka jest prawda? Byłam ciekawa odpowiedzi na to pytanie, a znalazłam ją w pewnej fascynującej książce autorstwa Amy Tan, której akcja rozgrywa się w pierwszej połowie XX wieku. Napisanie tej powieści zajęło pisarce aż osiem lat. Efektem wieloletniej pracy jest książka, którą nie sposób przeczytać bez emocji i wypieków na twarzy. Liczy ona ponad 700 stron, na których autorka przybliżyła wyczerpująco losy szanghajskich kurtyzan.

Główną bohaterką książki jest Violet, pół Amerykanka, pół Chinka, którą poznajemy jako małą dziewczynkę. Ma ona zaledwie siedem lat. Wczesne dzieciństwo spędziła w Stanach wraz z matką. Potem przyjechały do Chin, a konkretnie do Szanghaju, gdzie rodzicielka Violet, Lulu Minturn, stała się jedyną białą właścicielką prestiżowego domu kurtyzan, który zasłynął wśród licznej klienteli jako Dom Lulu Mimi.

Dzieciństwo Violet było niezbyt szczęśliwe. Dziewczynka starała się odkryć prawdę o swoim ojcu, którego nigdy nie poznała. Po upadku cesarskiej dynastii matka Violet postanowiła wyjechać do Ameryki, by spotkać się ze swoim synkiem. Jako że wyjazd w danym momencie był utrudniony, w załatwianiu formalności miał jej pomóc przyjaciel, kochanek i, jak się okazało, oszust oraz bankrut. Okrutny mężczyzna, który zamiast dowieźć córkę, jak obiecał jej matce, na statek, sprzedaje nastolatkę za swoje spore długi karciane. Nastoletnia dziewczynka trafia znów do domu kurtyzan, w którym ma zadebiutować i rozpocząć uprawianie tejże profesji. Jak łatwo się domyśleć, Violet znalazła się na dnie rozpaczy...Książka okrzyknięta przez „New York Timesa” bestsellerem okazała się lekturą bardzo wzruszającą. Autorka przedstawiła historię, która chwilami wydaje się bardzo realna, a chwilami wręcz niemożliwa do zaistnienia. Na główną bohaterkę spada od wczesnych lat wiele nieszczęść i ciężkich doświadczeń. Żyje ona bowiem w świecie, w którym nie ma miejsca na sentymenty i uczucia. Od dziecka towarzyszy jej dostatek, ale matka jest wobec niej oschła i nieczuła. Traktuje ją chłodno i z dystansem. Słusznie Violet wydaje się, że więcej uwagi poświęca swoim klientom niż córce. Prawdziwym przyjacielem dziecka okazuje się kot. Dziewczyna w wieku kilkunastu lat przeżywa potężną traumę, gdy trafia do domu uciech. Doskonale wie z wcześniejszych obserwacji, jaki los ją czeka. Nie raz, nie dwa miała bowiem okazję na przykładach pracownic swojej matki poznać, czym jest żywot kurtyzany. Ich los był bardzo, bardzo ponury.

Najpierw były zwykle sprzedawane swoim pracodawczyniom przez rodziny. Musiały poznać tajniki zawodu, sztukę konwersacji, uwodzenia, śpiewu, gry na instrumentach oraz arkana seksu. Były traktowane niczym niewolnice na targu. Ich debiut miał miejsce zwykle w wieku 14 czy 15 lat, a kariera zależała od stanu urody. Im dłużej była ona świeża, tym więcej lat pracy ją czekało. Gdy kurtyzana dobiegała trzydziestki, mogła myśleć o emeryturze lub kupczeniu ciałem na ulicy.

Kurtyzany nie były szanowane przez klientów. Traktowano je jak zabawki, które, gdy się znudzą, wyrzuca się na śmietnik. Te kobiety musiały spełniać najróżniejsze fantazje klientów i cierpiały, kiedy dały się nabrać na czułe słówka o uczuciu i lepszym losie.Książka jest niezwykle ciekawa, choć nie jest łatwą lekturą w odbiorze. Autorka czasem za mocno skupiła się na szczegółach, co powodowało u mnie lekkie znużenie. Przeczytanie tej powieści pozwala odkryć całą prawdę o świecie kurtyzan, o ich niedolach i bolączkach. Daje także możliwość zagłębienia się w tajniki chińskich obyczajów i kultury. Pozwala zagościć w innej rzeczywistości. Jako kobieta z przyjemnością „wróciłam” do naszych europejskich realiów i doznałam ulgi, że nigdy nikt mnie nie sprzedał do domu kurtyzan.

„Dolina spełnienia” to książka o miłości, szukaniu szczęścia i spełnienia. To powieść o brutalnym świecie i dramatach kobiet, których prawa pogwałcono i podeptano. To coś na kształt dokumentu, który jest świadectwem okrucieństwa wobec setek chińskich kobiet, dziejącego się za aprobatą ogółu.
Książka zrecenzowana dla portalu Lubimy Czytać. Patronat medialny Lubimy Czytać.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Mateusz M. Lemberg "Patron"


Wydawnictwo Prószyński i S-ka
data wydania 2014
stron 512
ISBN  978-83-7961-045-7

Klasztorna zbrodnia 

Klasztor to miejsce, które w wyobraźni wielu ludzi ma być inne niż brudny świat. Lepsze. Tu mają mieszkać ludzie oddający swoje życie Bogu, będący mniej grzeszni i ponętni na dobra tego świata. Czy to prawda, że  konsekrowani mniej grzeszą? Zwykle to mit, bo habit nie zwalnia od słabości natury ludzkiej. Często okazuje się, że zakonnicy i zakonnice grzeszą tak samo jak świeccy. Ba, bywa nawet że gorzej.
Początek lat 90-tych, klasztor zakonu braci żebraczych w Starym Brodzie. W nowicjacie dochodzi do buntu. Młodzi ludzie będący na starcie życia zakonnego podnoszą sprzeciw wobec złemu traktowaniu ich przez zakonników prowadzących nowicjat. Chcą edukacji, modlitwy, a nie wykorzystywania ich przede wszystkim do pracy fizycznej. Wspólnota rozpada się, a część nowicjuszy przenosi się ponoć do prowincji słowackiej. 
Mija dwie dekady. W tym samym klasztorze dochodzi do zbrodni. Niezwykle brutalnego mordu. Życia zostaje pozbawiony sam biskup, a jego głowa odcięta od ciała trafia do miejsca gdzie spoczywa Boże Ciało. W Warszawie zaś ktoś kradnie zwłoki. Policja w obu przypadkach wszczyna śledztwo. Obie sprawy otrzymują osobne kryptonimy, ale prowadzą je ci sami stróże prawa. Czy coś je łączy? Kto bezcześci zwłoki, a kto zamordował osobę duchowną? Ciekawych rozwiązania tych zagadek odsyłam do książki. Do kryminału, który jest naprawdę smakowitym kąskiem dla miłośników dobrej sensacji. 

Od samego początku lektura mnie zaintrygowała. Skupiłam się na niej maksymalnie, bo tego wymaga niezwykle skomplikowana fabuła pełna mnóstwa szczegółów. W trakcie czytania doznałam emocji i gęsiej skórki, a to oznacza, że kryminał znalazł u mnie uznanie i się spodobał. 
W wątek kryminalny autor będący absolwentem studiów medyczno-weterynaryjnych wplótł wątek religijny. Zrobił to dość oryginalnie i tym samym bardzo podkręcił moją ciekawość. Książka to nie tylko sensacja, ale i nieco obyczaju. Śledząc postępy śledztwa czytelnik ma okazję przyjrzeć się życiu policjantów. Pan Lemberg ich sylwetki wykreował bardzo wymyślnie. Właściwie każdy z występujących w książce stróżów prawa to niesamowita indywidualność. Nie czytałam wprawdzie książki "Zasługa nocy", którą ten pisarz zadebiutował, więc tych książek nie porównam i nie ocenię. Ale "Patrona" bardzo polecę. Brawa należą się za ciekawy pomysł na fabułę, za kreację postaci, za świetne połączenie zdarzeń z przeszłości i teraźniejszości. Pochwalę za dynamikę akcji, za masę szczegółów, za mnóstwo świetnie powiązanych wątków drugoplanowych z tymi głównymi. W książce ukazany jest dość brutalny świat w którym nie ma miejsca na sentymenty i dobre wychowanie. Trup pada nie jeden, ciągle coś się komplikuje i naprawdę trudno odgadnąć kto jest winien. Do końca nie wiedziałam kto powinien trafić za kratki, nie raz byłam świadkiem brutalnych okoliczności i zanurzałam się w odmętach zainfekowanych złem ludzkich dusz. 
Nie jestem zbytnio przekonana co do zawodowego spojrzenia pisarza na pracę policji. Czy takie subordynacje przeszłyby bez echa? Czy przełożeni przymykaliby palce na samowolkę podwładnych? I w końcu czy jakaś policjantka ryzykowałaby zdrowie wobec spraw zawodowych będąc w sytuacji Cynowskiej? 
Mimo wszystko polubiłam Cynę, zaintrygowały mnie zbrodnie z religią w tle i cóż, troszkę się pobałam, przeżyłam spore emocje i wreszcie nie rozczarowało mnie zakończenie. Powyższe fakty wpłynęły na wysoką ocenę książki, którą punktuję 
7/10.